Z kalendarza świąt nietypowych.
Dziś obchodzimy dzień Puszystych jako żem lekko utyta, to roszczę sobie prawo do powiedzenia co nieco w tym temacie.
Ostrzegam, że nie będzie tu anegdotek o tym jak wspaniale być „lekko utytym”, jakie fantastyczne życie prowadzę cukrem i czekoladą płynące, nie będzie śmiesznych historyjek o zadyszkach, pękających na dupie spodniach. Będzie za to o wiecznej depresji, zniechęceniu i walce z wiatrakami.
Czemu akurat w tym tonie? Bo taka jest prawda. Nawet sobie nie zdajecie sprawy z tego, że…
… Nienawidzę jeść wśród ludzi. Mam wrażenie, że wiecznie się na mnie patrzą, wyliczają, ile pochłonęłam i zastanawiają się, czy nie przestawić miski, która przede mną stoi, bo pewnie zaraz się rzucę na żarcie i dla innych nie starczy… ALE z drugiej strony, przecież wiedzieli, kogo zapraszają i mogli postarać się bardziej.
Nienawidzę przymierzać rzeczy w przymierzalni, bo boję się, że coś zaraz się rozpruje i będę i głupio oddać podarte. Wiecie jak to jest. Mentalnie nadal mam siedemnaście lat, dupkę jędrną i jakieś cztery rozmiary mniejszą. Zresztą, niechaj pierwsza rzuci we mnie czekoladą ta, która nie ma w szafie spodni z licealnych czasów! Ja wiem, że to się już nie wrati… aaaaaaale jako relikt i dowód rzeczowy sprawdza się idealnie. Czasem tylko chlipnę żałośnie nad nimi.
Nienawidzę gdy ktoś patrzy, gdy ćwiczę. Po dwóch pierwszych minutach rozgrzewki robię się czerwona, pół godziny później słyszę odgłos nadjeżdżającej karetki, bo ktoś pomyślał, że mam udar i potrzebuję pomocy, a ja po prostu gdzieś usłyszałam, że czerwony jest w modzie na mordzie. Ot, idę z duchem czasu, to oni się nie znają!
Nienawidzę wchodzić do basenu. Ludzie odsuwają leżaki o dwa metry, bojąc się zalania, przez podniesienie poziomu wody, gdy wchodzę do środka, a powinni dziękować za to, że dostarczam im rozrywki. Dbam o to, by zmienili pozycję!
Nienawidzę głupich żartów z mojej tuszy śmieszących tylko osoby sobie ze mnie żartujące. Uśmiecham się głupkowato, próbuję odpyskować, w tym samym tonie w środku płacząc. I tu zaczynają się schody, bo na to akurat nie mam kontrargumentu. Ból jest bólem, przykrość, przykrością, a klątwa, jaką wtedy rzucam… aaale to już moja wiedźmowa tajemnica 😉
Nienawidzę tego Grubasa, który we mnie żyje i ciągle powtarza, że do niczego się nie nadaje, a już w ogóle do tego, by schudnąć. Kochani, to nie jest tak, że ja nie chcę, nie staram się. Jakbym za każdą nieudaną próbę schudnięcia dostawała piątaka, to do końca życia nie musiała pracować. Podziwiam ludzi, którym się chce. Dopinguje ich każdego dnia, trzymam kciuki i marzę, że i mnie się kiedyś uda, nie mieć dużego uda. Ja to w ogóle powinnam mieć na drugie imię Dieta, albo Dobre Chęci, bo tych to mam zawsze w nadmiarze. Ty! A może to przez to, że one tak we mnie siedzą i się rozpychają jestem coraz większa? Muszę się nad tym głębiej zastanowić.
Żeby nie było, ja wiem, po co stworzyli to święto, przestudiowałam jego pochodzenie i zamysł. Chodzi o to, by pokazać, że posiadając rozmiar L, też można być pięknym. No spoko… może i można, ale trzeba wiedzieć jak tego dokonać i chyba przede wszystkim trzeba się otaczać ludźmi, którzy nie drwią z twoich dodatkowych kilogramów…
A jednak będzie anegdotka. Właśnie na naszej „redakcyjnej” grupie obmyślamy plan jak zostać sławnymi i bogatymi. Renata wpadła na pomysł walki w kisielu. Od razu powiedziałam jej, że to bez sensu, bo kisiel wyżremy, zanim show się zacznie… I to na tyle jeśli chodzi o naszą sławę i bogactwo. Jeszcze byśmy musiały zwracać kasę za kisiel…
No dobra, skoro jednak jest, to święto w kalendarzu, to pamiętajcie o swoich lekko utytych przyjaciołach i kupcie im jakąś czekoladę czy coś.