Z życia wzięte

Panie Wrzesień, a weź się Pan…

Green Day śpiewał „Wake me up when September ends”. Coś w tym jest. Najchętniej przespałabym ten miesiąc. Co prawda wyjazd urlopowo-wakacyjny był boski, ale nie chwaliłam się nim na twarzo-książce, nie opublikowałam zdjęć, miliona relacji i nie zameldowałam się na lotnisku, więc trochę tak jakbym nigdzie nie była. Wiadomix, że jak czegoś nie ma na fejsie, to nie istnieje.
Zresztą po minionym urlopie został już tylko wysypujący się zewsząd piasek, drugi stanik, taki noszony na stałe dopóki opalenizna nie zejdzie i tona prania, która od piątku dziwnym trafem się nie zmniejsza. Jeszcze pewnie z tydzień zajmie nam odkopywanie się ze sterty brudów. Julianna zaczyna alergicznie reagować na wieść, że musi złożyć i pochować rzeczy, które wyschły.
Wracając jednak do września. Od paruuuu długich lat co wrzesień wszystko się psuje. Ja nie wiem, czy to jakiś dług karmiczny się za nami ciągnie i co roku odpokutowujemy (trudne słowo do napisania) za wyrządzone krzywdy w poprzednich wcieleniach.
A ja przecież tak lubię ten miesiąc pod względem estetycznym. Uwielbiam, gdy drzewa zmieniają kolor liści. Co prawda kasztany podkładają nogi i można się wypierdzielić na tych małych brązowych kulkach, a upadając, pozostaje się głośno modlić, by nie wpaść twarzą w ich kolczasty kubraczek. Na szczęście rekompensują to coraz dłuższe wieczory. Do herbaty można dolewać rumu, nie tłumacząc się z postępującego alkoholizmu, świeczki rozświetlają mrok, kocyk i ciepłe papciuszki wracają do łask, a wydawnictwa szaleją z nowościami i można czytać, czytać, czytać…
Do brzegu Katarzyno.
Co takiego zrobił nam ten miesiąc w tym roku? A no troszkę i ciut-ciut. Oprócz spraw, o których i tak wiedzieć nie musicie, to ->zepsuły mi się plecy, parę dawek tramadolku weszło do krwiobiegu, suszarka w pralce odmówiła posłuszeństwa i nie ma zamiaru pomóc nam w pozbywaniu się nadmiernej ilości mokrych gaci, a mój kochany telefonik pojechał dziś do sanatorium, celem podreperowania zdrowia.
Co za tym idzie, musiałam reaktywować swój stary telefon. Taki biały z kwiatkami na obudowie. Trochę ich przy ekranie na górze i z tyłu. Kojarzycie, nie? Nooo, wiedziałam, że jak ja wytłumaczę to szybko zakumacie.
Od godziny ściągam na niego Messengera. Już teraz wiem, że czeka mnie detoks od social mediów, bo najzwyczajniej w świecie koleś nie uciągnie tematu. Otwieranie jednej aplikacji zajmuje tyle, że zdążyłam zamieszać w garnku, podrapać się po du… żym palcu, policzyć do dziesięciu, żeby się uspokoić, później jeszcze do piętnastu. W końcu łaskawie otworzył folder ze zdjęciami. Łooo Paaaaanie, co tam jest! Zdjęcia sprzed… niech ja policzę… sprzed… dziesięciu kilo?
Także tego, panie Wrzesień, weź się pan ogarnij, bo więcej zmartwień nie udźwignę!
Ps. Czytam teraz „Nasz dom płonie” Bonnie Kistler. Polecam!